poniedziałek, 29 grudnia 2014

Retrospektywne spojrzenie na Święta


Jak to zwykle ze mną bywa - dawno nie pisałam. I to nie ze względu na niemoc twórczą, a raczej - przemoc twórczą, jak sobie to zjawisko roboczo nazwałam. Tyle się działo, tyle pomieszało, tyle genialnych (a jakże!) myśli wpadło i wypadło z głowy, że aż nie chciało mi się pisać. Ale świąteczny czas jest znakomity do wygrzebania się z dołka. Ostatecznie nie zostanę sławną blogerką nie pisząc bloga!

Ostatnio, kiedy tu przyjechałam ("tu", czyli do mojego rodzinnego miasteczka), była jeszcze jesień. Taka złoto - ruda. I kiedy stanęłam na górce, z której schodzi się prosto pod mój dom i spojrzałam na las, nagle przypomniały mi się te wszystkie powroty ze szkoły, kiedy za dzieciaka zatrzymywałam się na tej właśnie górce i było wiadomo, że to już zaraz - wejdę do domu, będzie pachniało obiadkiem, będzie ciepło, a mama powie, że obiad będzie jak ziemniaki się ugotują. I przeżywając sobie takie cofnięcie w czasie, wymyśliłam moją własną Krainę Retrospekcji. Możliwe, że uda mi się zrobić z tego jakiś cykl (obiecany komuś, swoją drogą). Zobaczymy. Dziś pierwszy odcinek.

Teraz przyjechałam na Święta. Jakoś dziwnie przebiegały te przygotowania do Wigilii, bo nad wyraz spokojnie i wszystko było gotowe dzień wcześniej. A następnego dnia przyjechał Brat z Rodzinką i widząc roześmiane twarze naszych rodzinnych urwisów, sama przeniosłam się właśnie do mojej Krainy Retrospekcji.

Pamiętam te fajniejsze Wigilie, kiedy Tata nie był w rejsie i siedział z nami. Pamiętam te mniej fajne, kiedy można było tylko porozmawiać z nim przez telefon. Ale na razie nie kontynuuję myśli, bo znowu skończę smutno.

Do dziś z rozrzewnieniem wspominam czekanie na Świętego Mikołaja. O rany, jak ja w niego wierzyłam! Po wieczerzy szliśmy wszyscy do pokoju moich Braci, żeby pośpiewać kolędy, a w dużym pokoju (normalne rodziny nazywają tego typu pokój salonem). Zostawiało się otwarte okno, żeby Mikołaj miał którędy wejść. Po kilku odśpiewanych zwrotkach Mama wymykała się z pokoju, oczywiście żeby pozmywać troszkę w kuchni, w ogóle nie wchodząc do dużego... Po jakimś czasie wracała (ja do tej pory zwykle przebierałam już nogami ze zniecierpliwienia) i sugerowała, że chyba słychać dzwoneczki sań. I ja je wtedy słyszałam. Naprawdę słyszałam te dzwoneczki i pędziłam do pokoju, zajrzeć pod choinkę, a tam... mnóstwo paczuszek! Z takimi ślicznymi wizytówkami przywiązanymi złotą nicią. Notabene, Mikołaj ma zadziwiająco podobny charakter pisma do tego, który ma moja Rodzicielka. No i zaczynało się szaleństwo. Zawsze dziwiłam się, czemu moi Bracia cieszą się z jakichś nudnych gier, czy książek, kiedy najfajniejsze zabawki dostawałam ja (lalki, garnuszki i tym podobne kwiatki). No PRZECIEŻ KAŻDY WIE, że zabawki są najfajniejsze. ;) Oczywiście prezenty były świetne i zawsze się z nich bardzo cieszyłam, ale teraz najsilniejsze wspomnienie to było właśnie to czekanie i "świadomość", że w pokoju obok dzieją się jakieś niesamowite rzeczy, podejrzenie których byłoby niemalże rodzajem świętokradztwa. I te dzwoneczki. Siła dziecięcej wyobraźni jest niesamowita. A najbardziej niesamowite, że tak niewiele trzeba, żeby ją obudzić. I dziś sama rozumiem, czemu rodzice zawsze się starali, żeby zrobić dzieciakom jak największą radochę. Dziś już razem siedzimy i kombinujemy, co by tu jeszcze atrakcyjnego wymyślić, co spodoba się maluchom (od jakiegoś czasu rekordy popularności bije świeczniczek w kształcie ośnieżonego kościółka, naprawdę uroczy). I teraz zaczynam doceniać starania rodziców z czasów, kiedy i ja byłam takim małym brzdącem w kolorowej sukieneczce.

Nie wiem czemu, ale przypomina mi się też zgoła inna Wigilia. Babcia po udarze leżała jeszcze w szpitalu. A my spakowaliśmy trochę jedzonka, opłatek, dużą gałąź wyciętą z choinki i ozdobioną (ależ to było wbrew regulaminowi szpitala), brat złapał gitarę i zapakowaliśmy się z tym wszystkim do samochodu, pojechaliśmy do szpitala i siedzieliśmy tam wszyscy wokół babcinego łóżka, śpiewając kolędy i rozweselając chyba wszystkich pacjentów wokoło. Do dziś łezka mi się kręci w oku na wspomnienie tamtego dnia.

Przyszło mi do głowy jeszcze luźne wspomnienie - w czasach kiedy u nas w domu mieszkała jeszcze czarna pantera marki Melpomena (kochana koteczka), zawsze w momencie kiedy zaczynaliśmy śpiewać kolędy, ona robiła wielkie oczy i chodziła od domownika do domownika sprawdzając czy nam się nic nie stało. Mam wrażenie, że nie zrobimy kariery rodzinnej na miarę Kelly Family...

A z innej beczki i na całkowicie kończącym marginesie - pierwszy raz od kilku lat, w pierwszy dzień Świąt spadł śnieg. Dużo! Biały i puszysty. I wybraliśmy się z Narzeczonym na spacer po tutejszym (moim!) lesie, który wyglądał zaiste bajkowo. Poczułam się naprawdę jak księżniczka w swoim zimowym pałacu. Taką zimę to ja rozumiem - niewielki mróz i skrzący się puch. Ach! Żałuję tylko, że nie zabrałam aparatu, bo mój telefon robi zdjęcia jakości wątpliwej...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Moje myśli biegają końmi , Blogger