czwartek, 26 maja 2016

Constans niewielkomiejskie

Constans niewielkomiejskie
Dziś, całkiem niespodziewanym trafem zawitałam do rodzinnego miasteczka celem odwiedzenia Mamy (wszakże to jej święto). I po raz kolejny, idąc z dworca dobrze sobie znanymi uliczkami, zrobiło mi się retrospektywnie i sentymentalnie. Z jednej strony to znakomicie, że wiele się tu zmieniło - miasteczko zdecydowanie ładnieje, z czego można tylko się cieszyć, ale pewne rzeczy pozostają niezmienne. To dobrze, warto mieć jakieś constans w życiu.

Jak zwykle kiedy jestem w domu, przejrzałam Lokalną Gazetę. To jedna z tych rzeczy niezmiennych. Nadal piszą ją te same osoby. Nadal artykuły wyglądają jak kopiuj-wklej z podstawieniem innych danych. To zabawne, że po latach otwieram gazetę i wciąż mogę być pewna, że w każdym artykule znajdzie się sformułowanie "warto dodać/zauważyć, że...". Najważniejszym wydarzeniem ostatniego tygodnia jest fakt, że jakieś urocze dziewczę zostało powiatową miss. Szpital ma znowu kłopoty, a zawody piłkarskie wygrała ta sama drużyna co zwykle. Jest też nieodmiennie cudnej urody kącik matrymonialny, do którego pisują "zadbane, lekko puszyste wdowy w średnim wieku", które "poznają pana bez nałogów (może być wdowiec) zmotoryzowanego i z własnym M", oczywiście "panom z ZK dziękuję". Oprócz tych pań, do onego działu pisują także... panowie z ZK. Tu też przez lata nic się nie zmieniło.

No i z okazji, że dziś także Boże Ciało, czyli dzień wolny od pracy - ulice są raczej pustawe. Co jakiś czas przesuwa się tylko fala odświętnie ubranych ludzi zdążających do kościoła, lub wstępujących do lodziarni w drodze powrotnej. Na jezdni praktycznie nie ma samochodów, za to z ogródków czuć grillowe aromaty, słychać gwar rodzinnych spotkań i panuje taka wspaniała, małomiasteczkowa, chillowa atmosfera. Tego właśnie brakuje mi w Gdańsku (choć mieszkam w dzielnicy, która ma bardzo wiele cech charakterystycznych takiego małego miasteczka). Co by nie mówić - tutaj jednak żyje się nieco wolniej i spokojniej. Niby problemy takie same, ale jednak coś jest na rzeczy... 

Za oknem naszej kuchni zielenieje las. Próbuję nacieszyć oczy tym widokiem na zapas, bo wiem, że w planach jest dość spora wycinka pod obwodnicę. Z jednej strony łzy stają mi w oczach na samą myśl. Ale z drugiej - jeśli nie my tu, to kto inny miałby dokładnie ten sam problem. Takie są koleje losu i ciężko cokolwiek na to poradzić. Staram się w tej chwili cieszyć tym, że na razie jest ta zieleń za oknem i do domu dobiega fantastyczny szum drzew połączony z ptasimi śpiewami. Świergot ptaków, dziecięce śmiechy i disco polo z któregoś z ogródków (szczęśliwie, na miłosiernym poziomie decybeli). Od razu czuję się jakoś lepiej.

No i Mama. To najważniejsza zmienna-niezmienna. Chciałabym napisać coś kwiecistego i wzruszającego, ale chyba nie jestem dobra w tych wzniosłych treściach. Po prostu lubię nasze plotki o głupotach czy to przez telefon, czy przy oglądaniu jakiegoś durnego filmu w domu. Lubię fakt, że właśnie Mama rozpuściła mnie jak dziadowski bicz swoją pyszną kawą (nikt nie parzy tak dobrej kawy), że pomimo tego, że chyba nie do końca spełniam jej oczekiwania, zawsze jest. I zawsze mogę na nią liczyć. Choćby nie wiem co. I że nie dała mi jednak na imię Stefania, to też bardzo doceniam. I gdyby ktoś zapytał mnie, co mi się kojarzy z mamą, to jedna z odpowiedzi byłaby najgłupsza na świecie. Nie wiem czemu, ale tak bardzo pamiętam zapach warzyw, które kroiła, żeby ugotować rosołek. Nie rozumiem tego, ale tak jest i już.

Bardzo się cieszę, że jest miejsce, w którym jest kilka tych niezmiennych. Brzozy panoszą się w ogrodzie (mają tyle samo lat, co i ja!), do domu nadal można dojść krótszą ścieżką przez boisko do koszykówki, bracia nadal siedzą jeden w pokoju a drugi w ogródku i nie ma najmniejszego kłopotu ze znalezieniem ich w razie potrzeby, sąsiad nadal puszcza namiętnie disco polo, a w gazecie zawsze jest ogłoszenie zadbanej wdowy w średnim wieku. Ale najważniejsza jest właśnie ona. Moja Mama.

O, właśnie wraca do domu. Idę oglądać z nią babski film! I podobno po naszym ogródku kręci się słowik. Nie mogę się doczekać późniejszego wieczora!

niedziela, 15 maja 2016

Ludzie, którym się chce

Ludzie, którym się chce
Po całonocnym świętowaniu urodzin naszego szanownego Kolegi (rany, ale było świetnie!) i zaledwie półgodzinnej dawce snu, trafiłam dziś do pracy na 2. Gdańskim PZU Maratonie. Zbiórka o godzinie 5.15. Myślałam, że umrę. Jednak nie umarłam, a wręcz na odwrót.

Na rozgrzewkę wpadłam na przystanku na grupkę osób zmierzającą w tym samym kierunku i celu co ja (od stóp do głów spowici w czerń ludzie, czekający na tramwaj w niedzielę o 4.40 - od razu wiadomo, co i jak!). I jakimś owczym pędem zbiorczo wsiedliśmy do nie tego tramwaju, żeby na następnym przystanku wyskoczyć z niego jak oparzeni i wskoczyć do nadjeżdżającego już właściwego. I w tym momencie przeszło mi przez myśl, że ten dzień może nie będzie taki straszny, jak się spodziewałam. Następnym sympatycznym akcentem był naprawdę urokliwy wschód słońca. Chłód poranka trochę mnie rozbudził i tak ostatecznie trafiłam na trasę, by dzielnie nie przepuszczać pieszych usilnie próbujących zderzyć się z przebiegającymi zawodnikami.

I tak sobie nie przepuszczając owych pieszych w porywach do rowerzystów i obserwując biegaczy, zaczęłam zastanawiać się czemu od zawsze ciągnęło mnie do tego typu imprez. Przez kilka lat jeździłam sterczeć po kilkanaście godzin w lesie na obsłudze ekstremalnego rajdu na orientację (100km w 24 godziny, kto da więcej?), teraz obsługa trzeciego już biegu i użeranie się z ludźmi, którzy koniecznie chcą spowodować widowiskową kraksę. Tak jak sama nie bardzo jestem w stanie zbyt wiele przebiec, bo popsute kolano, tak dosłownie ładuję baterie obserwując tych wszystkich ludzi, którzy robią coś równie szalonego, żeby przekroczyć jakieś swoje ograniczenia, po prostu spróbować, dobrze się poczuć. A do tego ta atmosfera! Osoby biegnące w przebraniach (hitem po raz kolejny był pan w uroczym stroju baletnicy), trzymane w dłoniach naręcza baloników, przybijane piątki, dziecięce wózki pchane przez zawziętych rodziców. Po raz kolejny łezkę z mojego oka wycisnął  zawodnik pchający przed sobą wózek inwalidzki z chorym dzieckiem. 42 kilometry! Jak tu nie lubić otoczenia takich uparciuchów? Ludzi, którym się chce.

Jakoś tak po prostu dobrze znaleźć się w otoczeniu ludzi, których ciągle coś pcha naprzód. Którzy chcą pokonywać własne słabości. Czemu? Bo mogą! Tutaj pozostawiam odrobinę miejsca na jakąś mądrą myśl, której po raz kolejny pozwolę sobie nie napisać (niby zęby mądrości mam na swoim miejscu, a tu proszę).

Jeszcze przeszło mi przez głowę - no dobra, a co ja robię? Ale właściwie te nasze rekomarsze na przełaj i śpiewanki w sumie też chyba można zaliczyć do szalonych i pozornie bezsensownych rzeczy. A jak wiadomo - pozory mylą.

piątek, 13 maja 2016

Sentencjonalno - banalne kino 5D

Sentencjonalno - banalne kino 5D
Wczoraj po raz kolejny wyrwało mi się z ust westchnienie, które przystoi raczej Starej Ciotce: "Ech, jak to się wszystko w życiu zmienia". Najgorsze (a może najlepsze?), że te wszelkie westchnieniowe banały okazują się być tak strasznie prawdziwe, że zaczynam rozumieć sentencjonalne Stare Ciotki Przystolne (chociaż osobiście mam tylko Młode Ciotki). 

Ostatnio coś tam wspominałam o wychodzeniu ze strefy komfortu. Ta myśl musiała naprawdę mocno utkwić mi w głowie, bo aż przewróciłam swoje życie do góry nogami, zostając przy okazji uciekającą panną młodą. I tak tymczasowo legła w gruzach ta moja strefa bezpiecznego leniwego smrodku. Nowe i bardzo interesujące uczucie. Co prawda, teraz już zdążyłam się odrobinę okopać na nowo, ale staram się zasypywać ten okop. Pobolało, poszczypało, ale jednak dopiero teraz czuję Rzeczy. Tutaj z kolei prawdziwym okazuje się kolejny banalny tekst o łódeczce na wzburzonym morzu. Albo utonięcie, albo satysfakcja. I jeśli nie traktować siebie przesadnie serio, to jest nawet zabawne. Nie mieć pojęcia dokąd to wszystko zmierza, czuć że nie ma się już wpływu na przebieg wydarzeń i za każdym rogiem kryją się jakieś niespodzianki. Nic tylko łapać popcorn i obserwować własne życie. Takie kino 5D, tylko jeszcze bardziejsze (30D i kto da więcej?)! Okazało się, że faktycznie sporo może się zmienić w kilka miesięcy. Jednocześnie zmiana planów matrymonialnych, zmiana miejsca zamieszkania, częściowa zmiana otoczenia, zakończenie zajęć na studiach i poszukiwanie sensownej pracy.

I w sumie całkiem zabawne jest to, że po podjęciu decyzji o której myślałam, że świat się po niej zatrzyma, okazało się że świat po raz kolejny nie zatrzymał się ani na minutę. Poprzednio miałam tak po śmierci taty. Wyszłam na ulicę, a tam słońce dalej świeci, kierowcy nadal denerwują się na siebie nawzajem, dzieciaki bawią się na placu zabaw i nikt nawet nie wie, że gdzieś tam u jakiegoś dziewczęcia zaszły Przełomowe Zmiany. I dobrze. Ziemia nadal sobie toczy swój garb uroczy, a ja coraz bardziej jestem zadowolona z sytuacji. Ostatecznie nie zmarnuję życia sobie i drugiemu człowiekowi, wylądowałam w prześwietnym miejscu w dzielnicy, której nigdy nie brałam pod uwagę, z kapitalnymi ludźmi (olaboga, mamy ogródek! i kominek! i klapkę dla kotów w drzwiach!!), zakumplowałam się z ludźmi, z którymi dobrze się rozumiem i w ogóle zaszły jeszcze inne Zmiany Personalne. I bzy. Dookoła kwitną bzy. W sumie to czuję się szczęśliwa w tym nurcie wydarzeń. Przy okazji można dowiedzieć się wielu zaskakujących prawd o sobie i jeszcze bardziej docenić rodzinę i przyjaciół. W zasadzie z jednego minusa robi się całe mnóstwo plusów (czyli to co widzi optymista na cmentarzu). 

I tym sposobem po raz kolejny zamiast napisać jakąś złotą myśl, czy inną mądrość wszechczasów, zrobiłam sobie pamiętniczek. Ale w sumie co mi tam. Przecież mogę.
I pomalowałam wczoraj paznokcie. Na czerwono. O!

Copyright © 2016 Moje myśli biegają końmi , Blogger