niedziela, 15 maja 2016

Ludzie, którym się chce

Po całonocnym świętowaniu urodzin naszego szanownego Kolegi (rany, ale było świetnie!) i zaledwie półgodzinnej dawce snu, trafiłam dziś do pracy na 2. Gdańskim PZU Maratonie. Zbiórka o godzinie 5.15. Myślałam, że umrę. Jednak nie umarłam, a wręcz na odwrót.

Na rozgrzewkę wpadłam na przystanku na grupkę osób zmierzającą w tym samym kierunku i celu co ja (od stóp do głów spowici w czerń ludzie, czekający na tramwaj w niedzielę o 4.40 - od razu wiadomo, co i jak!). I jakimś owczym pędem zbiorczo wsiedliśmy do nie tego tramwaju, żeby na następnym przystanku wyskoczyć z niego jak oparzeni i wskoczyć do nadjeżdżającego już właściwego. I w tym momencie przeszło mi przez myśl, że ten dzień może nie będzie taki straszny, jak się spodziewałam. Następnym sympatycznym akcentem był naprawdę urokliwy wschód słońca. Chłód poranka trochę mnie rozbudził i tak ostatecznie trafiłam na trasę, by dzielnie nie przepuszczać pieszych usilnie próbujących zderzyć się z przebiegającymi zawodnikami.

I tak sobie nie przepuszczając owych pieszych w porywach do rowerzystów i obserwując biegaczy, zaczęłam zastanawiać się czemu od zawsze ciągnęło mnie do tego typu imprez. Przez kilka lat jeździłam sterczeć po kilkanaście godzin w lesie na obsłudze ekstremalnego rajdu na orientację (100km w 24 godziny, kto da więcej?), teraz obsługa trzeciego już biegu i użeranie się z ludźmi, którzy koniecznie chcą spowodować widowiskową kraksę. Tak jak sama nie bardzo jestem w stanie zbyt wiele przebiec, bo popsute kolano, tak dosłownie ładuję baterie obserwując tych wszystkich ludzi, którzy robią coś równie szalonego, żeby przekroczyć jakieś swoje ograniczenia, po prostu spróbować, dobrze się poczuć. A do tego ta atmosfera! Osoby biegnące w przebraniach (hitem po raz kolejny był pan w uroczym stroju baletnicy), trzymane w dłoniach naręcza baloników, przybijane piątki, dziecięce wózki pchane przez zawziętych rodziców. Po raz kolejny łezkę z mojego oka wycisnął  zawodnik pchający przed sobą wózek inwalidzki z chorym dzieckiem. 42 kilometry! Jak tu nie lubić otoczenia takich uparciuchów? Ludzi, którym się chce.

Jakoś tak po prostu dobrze znaleźć się w otoczeniu ludzi, których ciągle coś pcha naprzód. Którzy chcą pokonywać własne słabości. Czemu? Bo mogą! Tutaj pozostawiam odrobinę miejsca na jakąś mądrą myśl, której po raz kolejny pozwolę sobie nie napisać (niby zęby mądrości mam na swoim miejscu, a tu proszę).

Jeszcze przeszło mi przez głowę - no dobra, a co ja robię? Ale właściwie te nasze rekomarsze na przełaj i śpiewanki w sumie też chyba można zaliczyć do szalonych i pozornie bezsensownych rzeczy. A jak wiadomo - pozory mylą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Moje myśli biegają końmi , Blogger